Sunday, September 18, 2011

30 sierpnia, Mestia-Mazeri-pod Uszbą

We wtorek rano czekał już na nas nasz zaprzyjaźniony małomówny kierowca. Dość szybko dowiózł nas do Mazeri, jednak już w samej wiosce posiłkował się pomocą lokalnej policji. Policjant wsiadł z nami do wozu i wskazał drogę do początków szlaku. Szybko stało się jednak oczywiste, że to droga przez góry do Mestii, a nie podejście pod lodowiec. Nie obyło się bez telefonu do Eki (mówiącej trochę po angielsku), która wytłumaczyła nam, że szlak pod lodowiec jest nieczynny, bo woda jakiś czas temu zerwała most i przez rzekę nie ma przeprawy. Nasze dysputy przyciągnęły uwagę mieszkańców pobliskiego domostwa i po chwili przy płocie stała już chyba cała rodzina, obserwując nasze poczynania.

Po konstatacji, że karta (mapa) u nas jest, kuszat' (jedzenie) toże, a na dodatek jesteśmy młodzi i nie kurzymy, policjant i kierowca doszli do wniosku, że powinniśmy dać radę ośmiogodzinnej marszrucie przez góry. Umówiliśmy się jeszcze na telefon do Eki, która miała kierowcy dać znać kiedy i gdzie ma po nas podjechać (od strony Mestii jeśli damy radę lub od strony Mezri jeśli nie damy), pozwoliliśmy dać sobie objaśnić trasę (mieliśmy obejść Uszbę szerokim łukiem, skręcić w prawo za zieloną górą i przejść przez przełęcz), pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w górę, odprowadzani ciekawym wzrokiem mieszkańców. 

W poszukiwaniu zaginionej przełęczy (za zieloną górą)

Trasa (szczęśliwie dość wyraźnie oznakowana), wiodła ostro pod górę wśród pastwisk, a my pięliśmy się mozolnie mijając stada krów i ze dwa wymarłe siedliska. W stosunkowo krótkim czasie byliśmy już bardzo wysoko, Mezri leżało nisko w dole, a w okół nas piętrzył się nieprzerwany łańcuch gór. Bezskutecznie wypatrywaliśmy przełęczy (mimo kilku zielonych gór dookoła). Jako że cała trasa miała zająć nam 8-9 godzin, postanowiliśmy iść do góry połowę tego czasu, a w przypadku braku przełęczy, po prostu zawrócić. Szlak Ciągle kierował nas na Uszbę, groźną górę o dwóch skalistych wierzchołkach - marzenie, ale i przekleństwo niejednego alpinisty. Wyszliśmy już bardzo wysoko, szczyt i schodzący spod niego lodowiec były (a raczej wydawały się być) na wyciągnięcie ręki, a nam kończył się ustalony czas. Wreszcie dotarliśmy do końca szlaku: niewielkiego, symbolicznego cmentarza górskiego. Kilka tablic upamiętniało tych, których pokonała Uszba. Na skalnej półce leżało parę smutnych pamiątek: połamane okulary słoneczne, zegarek, kompas.

Przestroga dla alpinistów - symboliczny cmentarz pod Uszbą

Podumaliśmy jeszcze chwilę pod szczytem, posłuchaliśmy groźnie pomrukującego lodowca i ruszyliśmy w dół. Wtedy Uszba pożegnała nas ogłuszającym hukiem - spod jednego ze szczytów zeszła żlebem kamienna lawina. Tak sobie pomyśleliśmy, że zła sława tej góry jest uzasadniona: jakikolwiek śmiałek, który znalazłby się w tym momencie pod szczytem, nie miałby szans.

Dwa oblicza Uszby: sielankowe (z krokusami)...

...i złowrogie (z pyłem unoszącym się nad szczytem po zejściu kamiennej lawiny)

Droga w dół była mniej męcząca, dość szybko schodziliśmy stromymi zboczami, zastanawiając się na jakiej wysokości byliśmy. Sama Uszba ma 4710 m npm. My mogliśmy być z półtora kilometra pod szczytem. Po drodze zadzwoniliśmy po naszego kierowcę, żeby przyjechał po nas w to samo miejsce, gdzie rozstaliśmy się rano. Dotarliśmy tam przed nim, a chyba wyglądaliśmy kiepsko, bo rodzina, która obserwowała nas z rana, zaprosiła nas, żebyśmy odpoczęli chwilę na werandzie. Przemiła babuszka i trójka dzieciaków znów bacznie nam się przyglądali, jak ledwo zipiemy na ich kanapie.

Wkrótce pojawił się nasz transport, a my myśleliśmy już tylko o kolacji i gorącym prysznicu. Niestety musieliśmy poczekać nieco na jedno i drugie, bo tego wieczora prace na drodze do Mestii były wyjątkowo zaawansowane i w wielu miejscach musieliśmy czekać na mijankę. A w domu okazało się, że koparka przerwała wodociąg w centrum i ani o gorącym, ani nawet o zimnym prysznicu nie może być mowy. Wieczór spędziliśmy przy piwie w towarzystwie Andrzeja, dziennikarza z Łodzi o dość prawicowych poglądach. Poszliśmy spać wcześnie, bo nasz kierowca miał nas zawieść do Zugdidi z samego rana.

No comments:

Post a Comment