Wednesday, October 5, 2011

4-5 września, Kazbegi-Tbilisi-Sighnaghi

Cytując Forresta Gumpa, można by powiedzieć, że podróżowanie po Gruzji jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiadomo, co się trafi. Był już milczący Swan, biznesmen Wasilij i niejeden szalony kierowca marszrutki. W drodze z Kazbegi do Tbilisi trafił się nam SuperDrive. Jechaliśmy z siostrzeńcem Nino i z jego matką, mieszkającą w Tbilisi. Nazywaliśmy ją Szefową, bo to ona, a nie Nino, prowadziła z nami negocjacje, doradzała gdzie iść, załatwiała konie dla Olki, Iwony i Krzyśka i wreszcie to ona polewała czaczę i ją z nami piła. 

To właśnie Szefowa zaproponowała nam wspólny powrót do Tbilisi ("kak taksa, ale w cenie marszrutki"). Syn z początku prowadził spokojnie, ale potem się rozochocił: przyśpieszał na dziurach, ścinał zakręty i wyprzedzał marszrutki i ciężarówki. Po którymś kolejnym naszym pisku zakrzyknął "I am SuperDrive" (czyli w wolnym tłumaczeniu: jestem Super Jazdą)! To zdarzenie przełamało lody i rozwiązało język milczącemu do tej pory kierowcy. Dowiedzieliśmy się, że jest strażnikiem granicznym oraz poznaliśmy jego poglądy na politykę zagraniczną (Poland good, Russia no good, Europa good, America - o dziwo - no good). Tę czarno-białą wizję świata podziela wielu Gruzinów, którzy sądzą, że wielkie mocarstwa prowadzą między sobą grę, w której ich kraj jest tylko pionkiem. W 2008 roku prezydent Saakaszwili próbował rozegrać własną partię (przy niemałym udziale świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego), ale wszyscy pamiętamy jak skończył się wtedy ten bunt pionków. 

Ale odejdźmy od wielkiej polityki i wróćmy do przejażdżki Gruzińską Drogą Wojenną i naszego Super-Kierowcy. Ciekawostką było tankowanie: dyskutowaliśmy o tym jak to paliwo jest drogie w Gruzji (oczywiście z winy Rosji) - cena porównywalna do naszej, przy znacznie niższych średnich dochodach. No i przy okazji dyskusji zjechaliśmy na przydrożną stację benzynową: budkę z wyłożonymi przed nią w stosik butelkami PET... Przypomniało mi się wczesne dzieciństwo, kiedy to tata tankował naszego malucha benzyną zasysaną przez gumową rurkę. 

Stacja benzynowa niedaleko Kazbegi - nasz SuperDrive negocjuje stawkę

W miarę szybko dotarliśmy do Tbilisi, gdzie przesiedliśmy się do marszrutki i po kilku godzinach byliśmy już w Sighnaghi w samym sercu Kachetii - winnego regionu Gruzji. Na dworcu czekał już na nas jeden z braci Zandaraszwili, u których mieliśmy nocować (miejsce polecone przez Irinę i sprawdzonę przez Paulinę z Piotrkiem). Rozgościliśmy się w ich domu i odsapnęliśmy chwilę po trudach podróży, siedząc chwilę na werandzie ze wspaniałym widokiem. Miasteczko leży na północnych zboczach Gór Gomborskich, u jego stóp rozciąga się Równina Alazańska, a po jej drugiej stronie majaczy w dali Pasmo Główne Wielkiego Kaukazu. 

Równina Alazańska widziana z murów Sighnaghi (to prawie jak z werandy Zandaraszwilich)

Po małej przekąsce (fantastyczna fasolka i - tradycyjnie już - sałatka z pomidorów) wyszliśmy się przejść po miasteczku. W 2008 roku rząd przeznaczył dużą sumę pieniędzy dla samorządu i mieszkańców na remont kościołów, kamienic i prywatnych domów. Warunkiem było zachowanie oryginalnego charakteru - kolorowych drewnianych balkonów, wąskich brukowanych uliczek i cienistych placów. Widać, że przydałoby się dokończyć jeszcze to i owo, ale Sighnaghi już teraz jest urokliwym zadbanym miasteczkiem, przywodzącym na myśl raczej słoneczną Toskanię, niż groźny Kaukaz. 

Urokliwe uliczki Sighnaghi przywodzą na myśl Włochy

Pospacerowaliśmy trochę po mieście, obeszliśmy stare mury miejskie, zwiedziliśmy miejscową cerkiewkę. Nie omieszkaliśmy też skosztować miejscowego wina o intensywnym smaku i pięknej bursztynowej barwie. Proces dojrzewania wina jest tu unikalny - już po fermentacji jest ono przelewane do wielkich glinianych stągwi, które są zakopane w ziemi. To właśnie w nich wino nabiera charakterystycznego smaku i koloru. 

Gaumardżos! Toast wzniesiony przepysznym Rkatsiteli

Wieczorem uzgodniliśmy z gospodarzami program na następny dzień (wycieczkę po Kachetii), zjedliśmy pyszną kolację i posiedzieliśmy na werandzie przy winie (to domowej roboty ma jeszcze ostrzejszy smak, niż butelkowane). 


Kolejny dzień obfitował w atrakcje. Gospodarz zapakował naszą trójkę (Monika, Łukasz i ja) oraz dwóch Izraelczyków do swojego kombi (z prostego rachunku wynika, że ktoś musiał jechać w bagażniku) i ruszyliśmy na zwiedzanie regionu. Odwiedziliśmy prywatne muzeum etnograficzne (gdzie czekał na nas poczęstunek winem i czaczą), kilka starych cerkiewek (niektóre bardzo stare) oraz dwie fabryki wina. Nie obyło się też bez degustacji i (prawie) hurtowych zakupów. 


Smaczne winogrona i jeszcze smaczniejsze wino

Po powrocie zastaliśmy w Signaghi resztę ekipy, która po jeździeckich przygodach w Kazbegi również postanowiła wypocząć w Kachetii. 

Monday, September 19, 2011

2-3 września, Tbilisi-Kazbegi


Tbilisi przywitało nas zachmurzonym porankiem. My z Moniką postanowiłyśmy wysiąść na stacji Didube (skąd odchodzą marszrutki do Kazbegi), reszta pojechała na dworzec główny. Gdy znów się spotkaliśmy, zorganizowaliśmy bilety, wsiedliśmy do marszrutki i ruszyliśmy w kierunku Gruzińskiej Drogi Wojennej. Jest to przejście przez Kaukaz, trakt znany już w starożytności, wykorzystywany głównie przez armie i karawany kupieckie. Droga nabrała obecnego kształtu w XIX wieku, kiedy to została umocniona przez carskie wojska. 208 kilometrów wyboistych serpentyn łączy Tbilisi i Władykaukaz. Najwyższy punkt tego szlaku to Przełęcz Krzyżowa (2379 m npm). 

Surowy krajobraz Gruzińskiej Drogi Wojennej

Do celu naszej podróży dotarliśmy koło południa. Oficjalna nazwa górskiej wioski to Stepancminda, ale wszyscy używają tej dawnej - Kazbegi, pochodzącej od nazwiska XIX-wiecznego poety i dziennikarza - Aleksandra Kazbegi - który pochodził stąd, a po studiach w Tbilisi postanowił wrócić w rodzinne strony i przez kilka lat wiódł proste życie pasterza. Te doświadczenia wykorzystał później przy pisaniu swego największego dzieła, "Ojcobójcy", historii kaukaskiego Robin Hooda. 

Ale odłóżmy na bok literackie dygresje. Odszukaliśmy polecany przez Irinę hostel u Nino, choć lokalny biznesmen Wasilij mocno nalegał, żebyśmy zatrzymali się u niego, lub chociaż odwiedzili jego sklep (wino, czaczę i wsio), a w ostateczności dali namówić się na wycieczkę do granicy. Po zainstalowaniu się u Nino i zwiedzeniu całej wioski zdecydowaliśmy się na tę ostatnią opcję. 

Widok z ganku hostelu Nino

Wasilij szybko zorganizował kierowcę (okazało się, że on jest naczelnik: zbiera kasę i organizuje, ale sam nie jeździ), upchnął naszą szóstkę do jeepa i pojechaliśmy. W drodze do granicy zajechaliśmy jeszcze na wodospad, gdzie na chwilę rozprostowaliśmy nogi. Dalej wjechaliśmy do Wąwozu Darialskiego - najtrudniejszego do sforsowania fragmentu całej drogi. Wąwóz ma 8 km długości, miejscami zwęża się do 100 metrów, a jego strome ściany sięgają wysokości 1800 metrów. Góry w tej części Kaukazu wydają się jeszcze groźniejsze i bardziej niedostępne niż w Swanecji. Postępująca erozja gleby, osypujące się zbocza i betonowe pozostałości socjalistycznych umocnień robią bardzo przygnębiające wrażenie. 

W drodze na rosyjsko-gruzińską granicę: Wąwóz Darialski

Na przejściu granicznym zasieki i plac budowy. Co jakiś czas przejedzie stara Wołga lub nowy Mercedes na rosyjskich numerach. Od miejscowych dowiadujemy się, że przejście jest otwarte właściwie tylko dla Ormian. Od czasów wojny w 2008 Gruzini nie przejadą. 

Plac budowy i (niewidoczne z daleka) zasieki: granica rosyjsko-gruzińska

Wieczorem kolacja u Nino jest ciężka i tłusta. Mnie jako pierwszej wysiada żołądek. I nawet nie mogę zwalić winy na czaczę, która lała się tego wieczora strumieniami: nie czując się dobrze, nie wzięłam jej nawet do ust. W hostelu jest jeszcze dwójka młodych Izraelczyków. Wypytujemy ich trochę o doświadczenia z armii. Podobno byli w "Intelligence". Zachodzimy w głowę czy to znaczy Mossad. Chłopaki nie są skore do udzielania informacji, a ja dochodzę do wniosku, że to raczej blaga, bo do jednego z najlepszych wywiadów świata raczej nie trafiają dzieciaki z poboru. W ogóle w Gruzji Izraelczycy i Polacy to najliczniejsze grupy turystów. Mamy wrażenie, że nasza nacja cieszy się tu szczególnymi względami. Co tu dużo mówić - dzięki wspomnieniu prezydenta Kaczyńskiego. Za to Holendrów nie spotkaliśmy żadnych. 

Następnego ranka wybieramy się na spacer do górującego nad doliną monastyru Cminda Sameba (św. Trójcy). Zabytkowa cerkiew zbudowana jest na wysokości 2170 m npm i pochodzi z XIV wieku. To malowniczy przystanek dla tych, którzy wyruszają zdobywać Kazbek, ukryty w chmurach pięciotysięcznik. Spotykamy po drodze grupę twardzieli z Polski - w pełnym rynsztunku, z rakami, czekanami i linami, najwyraźniej zamierzają atakować górę. Idą z ciężkimi plecakami (namioty i cały dobytek), więc mimo ich świetnej formy utrzymujemy podobne tempo (choć ja wlokę się na końcu, bo tego dnia niestety jestem mocno osłabiona po żołądkowych rewolucjach poprzedniej nocy). Pod kościółkiem jesteśmy mimowolnymi świadkami ożywionej (i mocno niecenzuralnej) dyskusji w grupie wspinaczy: najwyraźniej niektórzy czują respekt przed szczelinami lodowca, który będą musieli pokonać lub też obawiają się załamania pogody (szczyt jest cały czas w chmurach). A tymczasem wygadana blondynka ustawia wszystkich do pionu, bo od liceum marzyła o tym szczycie. Kiwamy głową ze zrozumieniem dla dylematów tego kwiatu młodzieży polskiej i idziemy jeszcze trochę pod górę. My z Moniką - tylko do kolejnego przewyższenia, skąd rozciąga się fantastyczny widok na klasztor; reszta - pod wodzą niestrudzonej Oli - wiele dalej, w stronę lodowca. 

Cminda Sameba - perła XIV-wiecznej architektury na dwóch tysiącach metrów

Po krótkim odpoczynku schodzimy z Moniką do wioski, po drodze dołącza do nas Łukasz. Ja planuję zajrzeć jeszcze do muzeum Aleksandra Kazbegi, ale okazuje się, że akurat jest tam jakiś lokalny festiwal (tańce, hulanki, swawole), więc koniec końców trafia tam cała nasza trójka. Jak urzeczeni słuchamy kaukaskich pieśni i oglądamy pokazy regionalnych tańców, a nawet pokaz mody. Hitem jest symulacja walki lokalnych rozbójników - na sztachety, miecze, toporki i bicz. 

Festiwal w Kazbegi: piekne dziewczyny...

...i bitne chłopaki

Wieczorem ustalamy plan na ostatnie dni podróży: Ola, Iwona i Krzysiek zostają jeszcze dzień w Kazbegi, by zażyć przyjemności jazdy konnej w terenie, a Monika, Łukasz i ja jedziemy relaksować się w winem płynącej Kachetii.

1 września, Batumi-Gonio

Będąc w górach (zwłaszcza przy co stromszych podejściach) planowaliśmy relaksować się na plaży nieprzerwane dwa dni. W Batumi okazało się jednak, że rozpiera nas energia i chętnie byśmy już coś pozwiedzali lub gdzieś połazili. Dlatego w czwartek po śniadaniu, wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do Gonio, 10 km od Batumi. Jest tam stara rzymska forteca, ponoć jeden z najlepszych przykładów rzymsko-bizantyjskiej architektury wojskowej na świecie. Dziś we wnętrzu starych murów kryje się przyjemny zielony ogród. 

Gonio - zielony ogród otoczony starożytnymi murami

Niedaleka wycieczka jednak mocno nas wymęczyła, tak więc popołudnie spędziliśmy znów na plaży. Monika, Iwona i ja chciałyśmy jeszcze przejechać się po starym mieście na nowiutkich, błyszczących rowerach miejskich, ale niestety nie udało nam się rozgryźć systemu. A właściwie to się udało, tylko okazało się, że należy wyrobić specjalną kartę w odległym biurze informacji turystycznej, więc się poddałyśmy. Przespacerowałyśmy się po parku wzdłuż plaży, wypiłyśmy kawę w najmodniejszym lokalu na deptaku (przez moment poczułyśmy się jak w kurorcie na Lazurowym Wybrzeżu lub co najmniej jak w Sopocie) i dołączyłyśmy do reszty na plaży, gdzie siedzieliśmy aż do wieczora, gdy wygonił nas deszcz. 

Czarnomorski kurort Batumi

Jeszcze tylko kolacja: dla Oli i chłopaków - mięso (szaszłyki i kebaby), dla Iwony - sałatka z przepysznych pomidorów, a dla Moniki i dla mnie - znów po adżarskim chaczapuri; i byliśmy gotowi do drogi. Na położony za miastem nowy dworzec kolejowy dotarliśmy w strugach deszczu. Tam musieliśmy się rozdzielić, bo mieliśmy przedziały w odległych wagonach. Dodatkowo Monika i ja po cichu się modliłyśmy, żeby do naszego przedziału nie trafiło dwóch rosłych Gruzinów. Nasze modlitwy najwyraźniej zostały wysłuchane bo za współpasażerki miałyśmy mamę z córką.Muszę przyznać, że pociąg nieco rozczarował: jeszcze przed wyjazdem, na Dniach Kultury Gruzińskiej w Krakowie słyszeliśmy opowieści o tym składzie - miało być nowocześnie, pachnąco i z przytupem. Tymczasem było jak w drodze do Zugdidi, tylko trzęsło trzy razy gorzej. Dopiero rano okazało się, że trafił się nam jakiś felerny wagon, nasi towarzysze mieli nawet telewizor w przedziale.

Sunday, September 18, 2011

31 sierpnia, Mestia-Zugdidi-Batumi

Z Mestii wyjechaliśmy o 6 rano. Wiózł nas ponownie zaprzyjaźniony Swan, nie szczędząc swojego auta. W Zugdidi przesiedliśmy się do marszrutki i wczesnym popołudniem byliśmy już w parnym Batumi. Nie bez przygód znaleźliśmy polecany przez Irinę hostel, gdzie zostaliśmy ciepło przywitani i poczęstowani kawą z ciastkiem. Do tego Monika i ja posiliłyśmy się adżarskim chaczapuri (placek jest w kształcie łódki, a oprócz roztopionego sera pływa tam jeszcze jajko i pół kostki masła). Jeszcze tylko w pobliskiej agencji turystycznej zakupiliśmy bilety na pociąg do Tbilisi na kolejną noc, i wreszcie wylegliśmy na plażę.

Jak smakuje adżarskie chaczapuri?

Pod wieczór przeszliśmy się deptakiem do centrum - jakbyśmy znaleźli się w innym świecie. Trzeba dodać, że nasze lokum było w peryferyjnej dzielnicy (za to blisko plaży), gdzie gruntowa droga pełna była dziur, a auta często jeździły bez przedniego zderzaka (fenomen, który zaobserwowaliśmy już w Swanecji). Tymczasem centrum i stare miasto, to kolorowe fontanny, odrestaurowane urocze uliczki i piękne budowle. Tylko kulinarnie Batumi nie spełniło naszych oczekiwań: po długich i bezowocnych poszukiwaniach jakiejkolwiek jadłodajni musieliśmy się zadowolić shoarmą.

Batumi za dnia...

...i nocą

30 sierpnia, Mestia-Mazeri-pod Uszbą

We wtorek rano czekał już na nas nasz zaprzyjaźniony małomówny kierowca. Dość szybko dowiózł nas do Mazeri, jednak już w samej wiosce posiłkował się pomocą lokalnej policji. Policjant wsiadł z nami do wozu i wskazał drogę do początków szlaku. Szybko stało się jednak oczywiste, że to droga przez góry do Mestii, a nie podejście pod lodowiec. Nie obyło się bez telefonu do Eki (mówiącej trochę po angielsku), która wytłumaczyła nam, że szlak pod lodowiec jest nieczynny, bo woda jakiś czas temu zerwała most i przez rzekę nie ma przeprawy. Nasze dysputy przyciągnęły uwagę mieszkańców pobliskiego domostwa i po chwili przy płocie stała już chyba cała rodzina, obserwując nasze poczynania.

Po konstatacji, że karta (mapa) u nas jest, kuszat' (jedzenie) toże, a na dodatek jesteśmy młodzi i nie kurzymy, policjant i kierowca doszli do wniosku, że powinniśmy dać radę ośmiogodzinnej marszrucie przez góry. Umówiliśmy się jeszcze na telefon do Eki, która miała kierowcy dać znać kiedy i gdzie ma po nas podjechać (od strony Mestii jeśli damy radę lub od strony Mezri jeśli nie damy), pozwoliliśmy dać sobie objaśnić trasę (mieliśmy obejść Uszbę szerokim łukiem, skręcić w prawo za zieloną górą i przejść przez przełęcz), pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w górę, odprowadzani ciekawym wzrokiem mieszkańców. 

W poszukiwaniu zaginionej przełęczy (za zieloną górą)

Trasa (szczęśliwie dość wyraźnie oznakowana), wiodła ostro pod górę wśród pastwisk, a my pięliśmy się mozolnie mijając stada krów i ze dwa wymarłe siedliska. W stosunkowo krótkim czasie byliśmy już bardzo wysoko, Mezri leżało nisko w dole, a w okół nas piętrzył się nieprzerwany łańcuch gór. Bezskutecznie wypatrywaliśmy przełęczy (mimo kilku zielonych gór dookoła). Jako że cała trasa miała zająć nam 8-9 godzin, postanowiliśmy iść do góry połowę tego czasu, a w przypadku braku przełęczy, po prostu zawrócić. Szlak Ciągle kierował nas na Uszbę, groźną górę o dwóch skalistych wierzchołkach - marzenie, ale i przekleństwo niejednego alpinisty. Wyszliśmy już bardzo wysoko, szczyt i schodzący spod niego lodowiec były (a raczej wydawały się być) na wyciągnięcie ręki, a nam kończył się ustalony czas. Wreszcie dotarliśmy do końca szlaku: niewielkiego, symbolicznego cmentarza górskiego. Kilka tablic upamiętniało tych, których pokonała Uszba. Na skalnej półce leżało parę smutnych pamiątek: połamane okulary słoneczne, zegarek, kompas.

Przestroga dla alpinistów - symboliczny cmentarz pod Uszbą

Podumaliśmy jeszcze chwilę pod szczytem, posłuchaliśmy groźnie pomrukującego lodowca i ruszyliśmy w dół. Wtedy Uszba pożegnała nas ogłuszającym hukiem - spod jednego ze szczytów zeszła żlebem kamienna lawina. Tak sobie pomyśleliśmy, że zła sława tej góry jest uzasadniona: jakikolwiek śmiałek, który znalazłby się w tym momencie pod szczytem, nie miałby szans.

Dwa oblicza Uszby: sielankowe (z krokusami)...

...i złowrogie (z pyłem unoszącym się nad szczytem po zejściu kamiennej lawiny)

Droga w dół była mniej męcząca, dość szybko schodziliśmy stromymi zboczami, zastanawiając się na jakiej wysokości byliśmy. Sama Uszba ma 4710 m npm. My mogliśmy być z półtora kilometra pod szczytem. Po drodze zadzwoniliśmy po naszego kierowcę, żeby przyjechał po nas w to samo miejsce, gdzie rozstaliśmy się rano. Dotarliśmy tam przed nim, a chyba wyglądaliśmy kiepsko, bo rodzina, która obserwowała nas z rana, zaprosiła nas, żebyśmy odpoczęli chwilę na werandzie. Przemiła babuszka i trójka dzieciaków znów bacznie nam się przyglądali, jak ledwo zipiemy na ich kanapie.

Wkrótce pojawił się nasz transport, a my myśleliśmy już tylko o kolacji i gorącym prysznicu. Niestety musieliśmy poczekać nieco na jedno i drugie, bo tego wieczora prace na drodze do Mestii były wyjątkowo zaawansowane i w wielu miejscach musieliśmy czekać na mijankę. A w domu okazało się, że koparka przerwała wodociąg w centrum i ani o gorącym, ani nawet o zimnym prysznicu nie może być mowy. Wieczór spędziliśmy przy piwie w towarzystwie Andrzeja, dziennikarza z Łodzi o dość prawicowych poglądach. Poszliśmy spać wcześnie, bo nasz kierowca miał nas zawieść do Zugdidi z samego rana.

Saturday, September 17, 2011

29 sierpnia, Mestia - lodowiec Chalaadi

Górskie powietrze zapobiega kacowi, wstaliśmy więc o poranku bez bólu głowy, pomimo wydarzeń poprzedniego wieczora. Przygotowaliśmy się psychicznie na męczącą wyprawę - do czoła lodowca Chalaadi czekały nas z Mestii cztery godziny marszu. Szczęśliwie szybko udało się nam złapać okazję i zapakowani w szóstkę na tył UAZ-a wyjechaliśmy poza miasteczko, unikając uciążliwej wędrówki raz w pyle, raz w błocie, w towarzystwie licznych ciężarówek (Mestia, jak już wspominałam, to miasto w budowie).

Mestia - miasto w budowie (główna ulica)

Droga przez długi czas prowadziła prawie płasko, a jedyną niedogodnością było prażące słońce. Zbieraliśmy trochę malin, niewielkich, ale słodkich. Czasem wyminął nas jakiś jeep, którym jechali turyści nieco bardziej leniwi niż my. Wędrowaliśmy wzdłuż strumienia, którego mętne i wzburzone wody sygnalizowały bliskość lodowca. Wreszcie naszym oczom ukazał się linowy most przerzucony przez rzekę - tu kończyła się jezdna droga. Przeszliśmy przez chybotliwy most, mając nadzieję, że stalowe przerdzewiałe liny nie puszczą pod naszym ciężarem. 

Przeprawa przez rzekę

Tu musieliśmy zameldować się u pograniczników, którzy wypisali nam glejt pozwalający się na poruszanie terenem przygranicznym i ruszyliśmy leśną ścieżką pod górę. Po około pół godzinie wyszliśmy do szerokiej kamienistej doliny, gdzie dawniej zapewne przechodził jęzor lodowca. Z trudem przedzieraliśmy się przez kamienistą morenę, by po chwili dotrzeć do lodowego czoła, spod którego szerokim strumieniem wypływała topniejąca woda. 

Lodowiec w pełnej krasie...

Sam lód był bardzo brudny, przysypany odłamkami skalnymi, które co i rusz obsuwały się z łoskotem w dół. Czysty, błękitnawy lód było widać tylko wysoko w górze i w wytopionej jaskini pod jęzorem lodowca. Zeszliśmy nieco niżej w dolinę, odsapnęliśmy chwilę, mocząc nogi w lodowatej wodzie i ruszyliśmy w drogę powrotną.

...i grozie

Postanowiliśmy i w tę stronę łapać stopa, by uniknąć kurzu i błota. Monika i ja jako pierwsze zapakowałyśmy się do szoferki olbrzymiego Kamaza, gdzie siedziała już jedna kanadyjska autostopowiczka. Kierowca - młody, przystojny Gruzin o imieniu Soso - wyraźnie smalił do niej cholewki. Umizgi miały trudny przebieg, bo nasza towarzyszka mówiła tylko po angielsku i francusku, a Soso - po gruzińsku i rosyjsku. Siłą rzeczy Monika i ja zostaliśmy zaprzęgnięte do tłumaczenia. Miałyśmy chwilę zwątpienia, gdy ciężarówka skręciła z głównej drogi, szybko okazało się jednak, że musimy wypełnić wywrotkę kruszywem z koryta rzeki. Soso rozpaczliwie usiłował przekonać nas, byśmy towarzyszyły mu do kolejnej wioski, która była celem jego podróży, my jednak - niewzruszone - wysiadłyśmy w centrum Mestii, zabierając ze sobą jego Kanadyjkę. Po niedługim czasie dotarła do nas reszta grupy i wspólnie zadecydowaliśmy, by zostać jeszcze jeden dzień w Swanecji. Zachęceni przez pana z informacji turystycznej i ośmieleni stosunkową łatwością trasy pod Chalaadi, postanowiliśmy zdobyć jeszcze jeden lodowiec, schodzący spod szczytu Uszby. W domu wytłumaczyliśmy Ece jaki jest nasz plan i poprosiliśmy o zorganizowanie kierowcy (pod lodowiec Uszba podchodzi się z innej wioski).

28 sierpnia, Mestia-Uszguli

Po stromych wspinaczkach dnia poprzedniego, postanowiliśmy nieco odsapnąć i po burżujsku wynajęliśmy jeepa (a raczej terenowego busa - Mitsubishi Spacer) i kazaliśmy się zawieźć do Uszguli - najwyżej położonej wioski w Europie (2200 m npm). Jest ona oddalona tylko 40 km od Mestii, ale piesza wyprawa zajmuje ponoć 3 dni, a nam pokonanie tej drogi (a raczej bezdroża) zajęło 3 i pół godziny. 

Nasz kierowca był milczącym i groźnie wyglądającym Swanem (ze szramą na policzku jak po cięciu szablą). Puszczał nam zróżnicowany materiał muzyczny: od popsy, czyli rosyjskiego disco, przez gwiazdy włoskiej piosenki typu Drupi, po koncertową Amy Winehouse. Ale przede wszystkim świetnie panował nad swoim autem, co oznaczało nieraz szybką jazdę na mrożących krew w żyłach fragmentach drogi.

Droga z Mestii do Uszguli - tu pobocza nie starcza nawet na przydrożną kapliczkę

Nasz Swan nie należał chyba do ludzi bogobojnych, bo - choć miał podwieszone do lusterka ikony świętych - nie zatrzymywał się przy przydrożnych kapliczkach, by wspomnieć pamięć tego czy innego śmiałka, który stracił życie w przepaści. W kapliczkach tych zazwyczaj stoi zdjęcie nieszczęśnika i butelka czaczy. Z książki Mellerów wiemy, że do dobrego zwyczaju należy wypić zdrowie tych co zginęli. Nasz kierowca najwyraźniej nie był jednak tradycjonalistą. No, ale przynajmniej był trzeźwy.

W Uszguli przeszliśmy się wąskimi, kamienistymi uliczkami, często ustępując drogi krowom lub świniom (tutaj nad wyraz owłosionym). Podziwialiśmy wiekowe kamienne wieże, budowane przez Swanów dla ochrony przed najazdami wrogów. W większości domostw była dawniej taka wieża i w razie zagrożenia rodzina chroniła się tam z całym dobytkiem, wciągając do góry drabinę. Według legendy jedna z wież w Uszguli przynależała do letniej rezydencji królowej Tamary - wielkiej, uwielbianej przez Gruzinów władczyni z przełomu XII i XIII wieku.

Swaneckie wieże

Na koniec wycieczki wspięliśmy się na niewielkie wzgórze nad Uszgulą i leniwie wylegiwaliśmy się w słońcu, podziwiając rozciągający się przed nami widok: strumień w dolinie, wioskę ze sterczącymi kolcami wież i ścianę monumentalnych gór w tle. Sielankowy obrazek utrzymuje się przez kilka miesięcy w roku, a potem całą Swanecję skuwa lód i przysypuje kilka metrów śniegu.

Uszguli ze Ścianą Bezingi w tle

Tak sobie dumaliśmy nad ciężkim życiem Swanów, gdy zbliżył się do nas żwawy, brodaty staruszek, najwyraźniej spragniony rozmowy. Upewniwszy się, że choć trochę rozumiemy rosyjski, rozpoczął monolog o Putinie, Obamie, spisku światowym, Einsteinie i zbliżającej się zagładzie atomowej. W górskiej scenerii, z rzeźbioną laską w sękatej dłoni i rozwianą siwą brodą sprawiał wrażenie natchnionego wajdeloty (choć to nie ta kraina), aż nas ciarki przeszły.

Rozprawa o kondycji świata

Po pewnym czasie pożegnaliśmy się, odszukaliśmy naszego kierowcę i ruszyliśmy w powrotną drogę. W Mestii byliśmy wcześnie, a nam doskwierał już głód, postanowiliśmy więc zajrzeć do przydrożnej knajpy, gdzie natychmiast zostaliśmy przygarnięci do serca (i stołu) przez miejscowych. Spróbowaliśmy chinkali (tutejszych pierogów-sakiewek z mięsem i rosołem) oraz kubdari - placka z mięsem (to swanecka odmiana chaczapuri, gruzińskiego placka z serem). Oczywiście na stole nie zabrakło też wódki i za moment posypały się toasty przeplatane pieśniami. Z naszej strony popłynęły między innymi O Mój Rozmarynie, Przybyli Ułani oraz... Wehikuł Czasu Dżemu, przy którym to nasi gospodarze poderwali się (i nas) do tańca. Wkrótce musieliśmy salwować się ucieczką, bo zapasy wódki się nie kończyły, a my przypomnieliśmy sobie, że upijanie cudzoziemców jest narodowym sportem Gruzinów. 

Genialne kubdari...

...i przepyszne chinkali - podstawa swaneckiej supry

W domu Eka, nasza gospodyni, polała jeszcze czaczy do kolacji, a my piliśmy zdrowie Klimowiczów (Pauliny i Piotrka), którzy następnego ranka wyjeżdżali już nad morze. Tej nocy spaliśmy jak dzieci, pomimo niewygodnych łóżek.

27 sierpnia, Zugdidi-Mestia

Nie zdążyliśmy nacieszyć się porankiem w pociągu: byliśmy w Zugdidi przed 7 raną, od razu złapaliśmy marszrutkę do Mestii i ruszyliśmy do Swanecjii, kaukaskiego pogranicza z Czeczenią. Jeszcze kilka lat temu miejsce to miało niedobrą sławę dzikiego zachodu (a raczej wschodu) z klanami dzielącymi się wpływami w poszczególnych dolinach i nierzadkimi porwaniami turystów dla okupu. Jednak za rządów Saakaszwilego wiele się zmieniło: lokalni watażkowie trafili za kraty (lub do piachu), do policji zaciągnęli się młodzi, dobrze opłacani i nieskorumpowani ludzie, a i sami Swanowie skalkulowali, że lepiej zarobią karmiąc, nocując, przewożąc i oprowadzając po górach licznych turystów niż łupiąc nielicznych śmiałków, którzy by tu zawędrowali.

Zugdidi o świcie

Droga z Zugdidi do Mestii to 130 km. Jeszcze rok temu była to ponoć 5-godzinna wyprawa, gdzie bez jeepa z napędem 4x4 lepiej nie ruszać. Dziś jednak do górskiego miasta dojeżdża zwykła marszrutka (w naszym przypadku stary Ford Transit), a droga w większości jest wyłożona betonowymi płytami, jak niegdyś nasza A4. No dobrze, może nie jest to dwupasmówka, ale nawierzchnia w dużej mierze się sprawdza. Tylko w "dużej mierze", bo jednak jest to droga w budowie i w wielu miejscach czekały na nas niespodzianki jak mijanka z zagrzebaną w błocie betoniarką czy objazd budowanego właśnie tunelu skarpą nad przepaścią.

Do Mestii dojechaliśmy przed południem, a na głównym placu czekała już na nas Eka - pani, u której nocleg załatwiła nam Irina. Rozlokowaliśmy się u Eki, wyprosiliśmy coś do jedzenia i ruszyliśmy na mały spacer do punktu widokowego nad Mestią, polecany przez Lonely Planet. Po drodze wstąpiliśmy do informacji turystycznej, gdzie uświadomiono nam, że "mały spacer" to sześciogodzinna wędrówka, a szlak pokonuje różnicę wzniesień 800 metrów, na stosunkowo niewielkim odcinku. Zaopatrzeni w wodę i czekoladę ruszyliśmy na podbój Kaukazu.

Rozterki kaukaskiej krowy: w górę czy w dół?

Wędrówka była rzeczywiście wyczerpująca, a niektóre stromizny - mordercze, ale widok z góry 2300 m npm) wynagradzał wszelkie trudy. Miasto w dolinie sprawiało spokojne i ospałe wrażenie, choć w rzeczywistości jest to jeden wielki płac budowy: rząd postanowił stworzyć tu zimowy kurort, który przyciągnie narciarzy z całej Europy. Z jednej strony to dobrze: powstaną liczne miejsca pracy dla Swanów, wzrośnie ich standard życia, a przetrwanie srogich zim będzie łatwiejsze dzięki lepszej infrastrukturze. A z drugiej strony oczywiście Mestia nieodwołalnie się zmieni i straci urok cichej górskiej miejscowości, ni to miasta, ni to wioski, gdzie krowy chodzą po wąskich uliczkach, a Swanowie zapraszają gości do wspólnej supry, czyli wieczerzy.

Odpoczynek po trudach wędrówki

26 sierpnia, Tbilisi-Mccheta

W piątek, nasz ostatni dzień w stolicy, postanowiliśmy wybrać się do pobliskiej Mcchety - duchowego centrum kraju. To w tym miasteczku, w IV wieku, Gruzja przyjęła chrześcijaństwo. Święta Nino ochrzciła króla Miriana, a następnie mieszkańcy masowo przyjmowali chrzest w rzece Mtkvari. Tutaj przez wiele wieków była też stolica Gruzji.

Mcchetę zwiedzaliśmy w towarzystwie Ezrama, przemiłego Gruzina, który zagadał nas już w marszrutce (czyli mini-busie). On ani słowa po angielsku, my w łamanym rosyjskim - i tak się jakoś porozumiewaliśmy (gdy Monice udało się przedstawić bezbłędnie, to cała marszrutka biła jej brawo). Ezram zaprowadził nas do Kościoła Samtavro, gdzie pochowany jest król Mirian z królową Naną, a następnie poszliśmy do Katedry Svetiskhoveli, jednego z najświętszych miejsc w Gruzji. Przepiękny romański kościół pochodzi z XI wieku i zgodnie z legendą jest pod nim zakopana szata Chrystusa. Następnie Ezram wynegocjował nam jeszcze niezłą stawkę za taksówkę i pojechaliśmy do Dżwari - monastyru górującego nad miastem.

Widok z Dżwari na Mcchetę

Po powrocie do stolicy rozdzieliliśmy się i część poszła zwiedzać stare Tbilisi, a my z Moniką, Pauliną i Piotrkiem poszliśmy do Muzeum Sztuk Pięknych, obejrzeć kolekcję gruzińskiego malarstwa z przełomu XIX i XX wieku.

W muzeum trwały akurat zdjęcia do jakiegoś filmu, musieliśmy więc chwilę czekać na wejście do sali z dziełami znanego prymitywisty, Pirosmaniego. W międzyczasie ucięliśmy sobie pogawędkę z autorem scenariusza, Dato Turaszwilim. Nie była to postać zupełnie nam obca, gdyż Dato jest znajomym państwa Mellerów i jego twórczość opisana jest w ich książce, którą czytaliśmy wszyscy w ramach przygotowania merytorycznego do wyprawy. Miło było się otrzeć o artystyczne kręgi Tbilisi.

Pirosmani, "Feast in the Grape Pergola"

Po muzeum nastąpiła jeszcze suta kolacja, a wieczorem udaliśmy się na dworzec. Wagon sypialny, którym mieliśmy jechać do Zugdidi (na północnym zachodzie Gruzji) najwyraźniej pamiętał lepsze czasy imperium sowieckiego, ale obsługa była przemiła, a my zmęczeni. Po krótkiej lekturze, miarowy takt pociągu ukołysał nas do snu.

24-25 sierpnia, Tbilisi-Uplisciche-Gori

Pozdrawiam z Tbilisi, gdzie gościmy u Iriny. Hostel Iriny to prawdziwa instytucja, pełna gwaru i ruchu przez całą dobę. Ona sama jest ponoć artystką i profesorką stołecznej Akademii Sztuk Pięknych. Większość czasu siedzi Irina w przedpokoju, przyjmując kolejnych gości, udzielając im informacji o mieście i okolicach oraz pobierając opłaty.

Zajechałyśmy z Moniką do Iriny we wtorek w nocy. Oczekiwałyśmy ciepłego przyjęcia i powitania chlebem i solą przez Piotrka i Paulinę, którzy już od tygodnia są w Gruzji. Okazało się jednak, że są oni jeszcze w Kazbegi. Porzuciłyśmy więc imprezowe plany i poszłyśmy spać, aby następnego dnia od rana zwiedzać miasto.

Tbilisi pełne jest kontrastów: z jednej strony wiele starych i zniszczonych domów, azjatycki w stylu ruch drogowy i liczne świątynie świadczące o przywiązaniu do religii, a z drugiej nowoczesne budowle (jak choćby odnowiony hotel Iweria czy wzorowany na Białym Domu pałac prezydencki), modne kafejki z zupełnie europejskimi cenami i szykowni młodzi ludzie - przyszłość narodu.


Stare i Nowe w Tbilisi

Wczesnym popołudniem dołączyli do nas Paulina z Piotrkiem, wspólnie zjedliśmy obiad (przepyszne chinkali - pierogi z mięsem) i pojechaliśmy na dworzec zaopatrzyć się w bilety na zachód. Niestety dostępne były tylko na piątek, czekała nas więc spora dyskusja jak spędzić kolejne dwa dni.

Zanim jednak rozpoczęliśmy planowanie następnego dnia przy winie i serze, udaliśmy się (a właściwie udałyśmy się - Piotrek zrezygnował z tej przyjemności) do łaźni siarkowej. Prawdziwe przeżycie: zero wstydu, siarkowe źródła i masaż ostrą szmatą w wykonaniu starej Gruzinki.

W środę w nocy przyjechali jeszcze Olka z Krzyśkiem, Iwona i Łukasz. Tak liczną gromadą udaliśmy się na wycieczkę do Gori i Uplisciche, skalnego miasta. Gori nie zaskoczyło: niedawny artykuł w Wysokich Obcasach przygotował mnie na to co zobaczę w Muzeum Stalina. Miejsce jest jedną wielką laurką na cześć generalissimusa, a dom, w którym się urodził i salonka, którą podróżował, traktowane są jak najświętsze relikwie. Zadziwiające, że przewodniczka przedstawiająca nam historię życia największego z Gruzinów była niewiele starsza od nas, a jednak z pasją opowiadała o wielkich czynach Człowieka ze Stali.

Uplisciche okazało się malowniczym skalnym wzgórzem z wyrytymi w zboczach jaskiniami. Historia miasta sięga V wieku p.n.e., kiedy to było ono ważnym ośrodkiem handlowym. W czasach chrześcijańskich stało się siedzibą mnichów, o czym przypomina niewielka cerkiewka na zboczu góry.

Skalne miasto po gruzińsku


Podróż powrotna minęła nam szybko (autostrada Gori-Tbilisi ma przynajmniej pas bezpieczeństwa na całej długości trasy), a wieczór był przyjemnie relaksujący: czerwone wino w parku i fajka wodna na starym mieście (najwyraźniej hit sezonu, oferowany w każdej knajpie, jakbyśmy byli w Turcji lub Maroku).