Wednesday, October 5, 2011

4-5 września, Kazbegi-Tbilisi-Sighnaghi

Cytując Forresta Gumpa, można by powiedzieć, że podróżowanie po Gruzji jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiadomo, co się trafi. Był już milczący Swan, biznesmen Wasilij i niejeden szalony kierowca marszrutki. W drodze z Kazbegi do Tbilisi trafił się nam SuperDrive. Jechaliśmy z siostrzeńcem Nino i z jego matką, mieszkającą w Tbilisi. Nazywaliśmy ją Szefową, bo to ona, a nie Nino, prowadziła z nami negocjacje, doradzała gdzie iść, załatwiała konie dla Olki, Iwony i Krzyśka i wreszcie to ona polewała czaczę i ją z nami piła. 

To właśnie Szefowa zaproponowała nam wspólny powrót do Tbilisi ("kak taksa, ale w cenie marszrutki"). Syn z początku prowadził spokojnie, ale potem się rozochocił: przyśpieszał na dziurach, ścinał zakręty i wyprzedzał marszrutki i ciężarówki. Po którymś kolejnym naszym pisku zakrzyknął "I am SuperDrive" (czyli w wolnym tłumaczeniu: jestem Super Jazdą)! To zdarzenie przełamało lody i rozwiązało język milczącemu do tej pory kierowcy. Dowiedzieliśmy się, że jest strażnikiem granicznym oraz poznaliśmy jego poglądy na politykę zagraniczną (Poland good, Russia no good, Europa good, America - o dziwo - no good). Tę czarno-białą wizję świata podziela wielu Gruzinów, którzy sądzą, że wielkie mocarstwa prowadzą między sobą grę, w której ich kraj jest tylko pionkiem. W 2008 roku prezydent Saakaszwili próbował rozegrać własną partię (przy niemałym udziale świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego), ale wszyscy pamiętamy jak skończył się wtedy ten bunt pionków. 

Ale odejdźmy od wielkiej polityki i wróćmy do przejażdżki Gruzińską Drogą Wojenną i naszego Super-Kierowcy. Ciekawostką było tankowanie: dyskutowaliśmy o tym jak to paliwo jest drogie w Gruzji (oczywiście z winy Rosji) - cena porównywalna do naszej, przy znacznie niższych średnich dochodach. No i przy okazji dyskusji zjechaliśmy na przydrożną stację benzynową: budkę z wyłożonymi przed nią w stosik butelkami PET... Przypomniało mi się wczesne dzieciństwo, kiedy to tata tankował naszego malucha benzyną zasysaną przez gumową rurkę. 

Stacja benzynowa niedaleko Kazbegi - nasz SuperDrive negocjuje stawkę

W miarę szybko dotarliśmy do Tbilisi, gdzie przesiedliśmy się do marszrutki i po kilku godzinach byliśmy już w Sighnaghi w samym sercu Kachetii - winnego regionu Gruzji. Na dworcu czekał już na nas jeden z braci Zandaraszwili, u których mieliśmy nocować (miejsce polecone przez Irinę i sprawdzonę przez Paulinę z Piotrkiem). Rozgościliśmy się w ich domu i odsapnęliśmy chwilę po trudach podróży, siedząc chwilę na werandzie ze wspaniałym widokiem. Miasteczko leży na północnych zboczach Gór Gomborskich, u jego stóp rozciąga się Równina Alazańska, a po jej drugiej stronie majaczy w dali Pasmo Główne Wielkiego Kaukazu. 

Równina Alazańska widziana z murów Sighnaghi (to prawie jak z werandy Zandaraszwilich)

Po małej przekąsce (fantastyczna fasolka i - tradycyjnie już - sałatka z pomidorów) wyszliśmy się przejść po miasteczku. W 2008 roku rząd przeznaczył dużą sumę pieniędzy dla samorządu i mieszkańców na remont kościołów, kamienic i prywatnych domów. Warunkiem było zachowanie oryginalnego charakteru - kolorowych drewnianych balkonów, wąskich brukowanych uliczek i cienistych placów. Widać, że przydałoby się dokończyć jeszcze to i owo, ale Sighnaghi już teraz jest urokliwym zadbanym miasteczkiem, przywodzącym na myśl raczej słoneczną Toskanię, niż groźny Kaukaz. 

Urokliwe uliczki Sighnaghi przywodzą na myśl Włochy

Pospacerowaliśmy trochę po mieście, obeszliśmy stare mury miejskie, zwiedziliśmy miejscową cerkiewkę. Nie omieszkaliśmy też skosztować miejscowego wina o intensywnym smaku i pięknej bursztynowej barwie. Proces dojrzewania wina jest tu unikalny - już po fermentacji jest ono przelewane do wielkich glinianych stągwi, które są zakopane w ziemi. To właśnie w nich wino nabiera charakterystycznego smaku i koloru. 

Gaumardżos! Toast wzniesiony przepysznym Rkatsiteli

Wieczorem uzgodniliśmy z gospodarzami program na następny dzień (wycieczkę po Kachetii), zjedliśmy pyszną kolację i posiedzieliśmy na werandzie przy winie (to domowej roboty ma jeszcze ostrzejszy smak, niż butelkowane). 


Kolejny dzień obfitował w atrakcje. Gospodarz zapakował naszą trójkę (Monika, Łukasz i ja) oraz dwóch Izraelczyków do swojego kombi (z prostego rachunku wynika, że ktoś musiał jechać w bagażniku) i ruszyliśmy na zwiedzanie regionu. Odwiedziliśmy prywatne muzeum etnograficzne (gdzie czekał na nas poczęstunek winem i czaczą), kilka starych cerkiewek (niektóre bardzo stare) oraz dwie fabryki wina. Nie obyło się też bez degustacji i (prawie) hurtowych zakupów. 


Smaczne winogrona i jeszcze smaczniejsze wino

Po powrocie zastaliśmy w Signaghi resztę ekipy, która po jeździeckich przygodach w Kazbegi również postanowiła wypocząć w Kachetii.