Monday, September 19, 2011

2-3 września, Tbilisi-Kazbegi


Tbilisi przywitało nas zachmurzonym porankiem. My z Moniką postanowiłyśmy wysiąść na stacji Didube (skąd odchodzą marszrutki do Kazbegi), reszta pojechała na dworzec główny. Gdy znów się spotkaliśmy, zorganizowaliśmy bilety, wsiedliśmy do marszrutki i ruszyliśmy w kierunku Gruzińskiej Drogi Wojennej. Jest to przejście przez Kaukaz, trakt znany już w starożytności, wykorzystywany głównie przez armie i karawany kupieckie. Droga nabrała obecnego kształtu w XIX wieku, kiedy to została umocniona przez carskie wojska. 208 kilometrów wyboistych serpentyn łączy Tbilisi i Władykaukaz. Najwyższy punkt tego szlaku to Przełęcz Krzyżowa (2379 m npm). 

Surowy krajobraz Gruzińskiej Drogi Wojennej

Do celu naszej podróży dotarliśmy koło południa. Oficjalna nazwa górskiej wioski to Stepancminda, ale wszyscy używają tej dawnej - Kazbegi, pochodzącej od nazwiska XIX-wiecznego poety i dziennikarza - Aleksandra Kazbegi - który pochodził stąd, a po studiach w Tbilisi postanowił wrócić w rodzinne strony i przez kilka lat wiódł proste życie pasterza. Te doświadczenia wykorzystał później przy pisaniu swego największego dzieła, "Ojcobójcy", historii kaukaskiego Robin Hooda. 

Ale odłóżmy na bok literackie dygresje. Odszukaliśmy polecany przez Irinę hostel u Nino, choć lokalny biznesmen Wasilij mocno nalegał, żebyśmy zatrzymali się u niego, lub chociaż odwiedzili jego sklep (wino, czaczę i wsio), a w ostateczności dali namówić się na wycieczkę do granicy. Po zainstalowaniu się u Nino i zwiedzeniu całej wioski zdecydowaliśmy się na tę ostatnią opcję. 

Widok z ganku hostelu Nino

Wasilij szybko zorganizował kierowcę (okazało się, że on jest naczelnik: zbiera kasę i organizuje, ale sam nie jeździ), upchnął naszą szóstkę do jeepa i pojechaliśmy. W drodze do granicy zajechaliśmy jeszcze na wodospad, gdzie na chwilę rozprostowaliśmy nogi. Dalej wjechaliśmy do Wąwozu Darialskiego - najtrudniejszego do sforsowania fragmentu całej drogi. Wąwóz ma 8 km długości, miejscami zwęża się do 100 metrów, a jego strome ściany sięgają wysokości 1800 metrów. Góry w tej części Kaukazu wydają się jeszcze groźniejsze i bardziej niedostępne niż w Swanecji. Postępująca erozja gleby, osypujące się zbocza i betonowe pozostałości socjalistycznych umocnień robią bardzo przygnębiające wrażenie. 

W drodze na rosyjsko-gruzińską granicę: Wąwóz Darialski

Na przejściu granicznym zasieki i plac budowy. Co jakiś czas przejedzie stara Wołga lub nowy Mercedes na rosyjskich numerach. Od miejscowych dowiadujemy się, że przejście jest otwarte właściwie tylko dla Ormian. Od czasów wojny w 2008 Gruzini nie przejadą. 

Plac budowy i (niewidoczne z daleka) zasieki: granica rosyjsko-gruzińska

Wieczorem kolacja u Nino jest ciężka i tłusta. Mnie jako pierwszej wysiada żołądek. I nawet nie mogę zwalić winy na czaczę, która lała się tego wieczora strumieniami: nie czując się dobrze, nie wzięłam jej nawet do ust. W hostelu jest jeszcze dwójka młodych Izraelczyków. Wypytujemy ich trochę o doświadczenia z armii. Podobno byli w "Intelligence". Zachodzimy w głowę czy to znaczy Mossad. Chłopaki nie są skore do udzielania informacji, a ja dochodzę do wniosku, że to raczej blaga, bo do jednego z najlepszych wywiadów świata raczej nie trafiają dzieciaki z poboru. W ogóle w Gruzji Izraelczycy i Polacy to najliczniejsze grupy turystów. Mamy wrażenie, że nasza nacja cieszy się tu szczególnymi względami. Co tu dużo mówić - dzięki wspomnieniu prezydenta Kaczyńskiego. Za to Holendrów nie spotkaliśmy żadnych. 

Następnego ranka wybieramy się na spacer do górującego nad doliną monastyru Cminda Sameba (św. Trójcy). Zabytkowa cerkiew zbudowana jest na wysokości 2170 m npm i pochodzi z XIV wieku. To malowniczy przystanek dla tych, którzy wyruszają zdobywać Kazbek, ukryty w chmurach pięciotysięcznik. Spotykamy po drodze grupę twardzieli z Polski - w pełnym rynsztunku, z rakami, czekanami i linami, najwyraźniej zamierzają atakować górę. Idą z ciężkimi plecakami (namioty i cały dobytek), więc mimo ich świetnej formy utrzymujemy podobne tempo (choć ja wlokę się na końcu, bo tego dnia niestety jestem mocno osłabiona po żołądkowych rewolucjach poprzedniej nocy). Pod kościółkiem jesteśmy mimowolnymi świadkami ożywionej (i mocno niecenzuralnej) dyskusji w grupie wspinaczy: najwyraźniej niektórzy czują respekt przed szczelinami lodowca, który będą musieli pokonać lub też obawiają się załamania pogody (szczyt jest cały czas w chmurach). A tymczasem wygadana blondynka ustawia wszystkich do pionu, bo od liceum marzyła o tym szczycie. Kiwamy głową ze zrozumieniem dla dylematów tego kwiatu młodzieży polskiej i idziemy jeszcze trochę pod górę. My z Moniką - tylko do kolejnego przewyższenia, skąd rozciąga się fantastyczny widok na klasztor; reszta - pod wodzą niestrudzonej Oli - wiele dalej, w stronę lodowca. 

Cminda Sameba - perła XIV-wiecznej architektury na dwóch tysiącach metrów

Po krótkim odpoczynku schodzimy z Moniką do wioski, po drodze dołącza do nas Łukasz. Ja planuję zajrzeć jeszcze do muzeum Aleksandra Kazbegi, ale okazuje się, że akurat jest tam jakiś lokalny festiwal (tańce, hulanki, swawole), więc koniec końców trafia tam cała nasza trójka. Jak urzeczeni słuchamy kaukaskich pieśni i oglądamy pokazy regionalnych tańców, a nawet pokaz mody. Hitem jest symulacja walki lokalnych rozbójników - na sztachety, miecze, toporki i bicz. 

Festiwal w Kazbegi: piekne dziewczyny...

...i bitne chłopaki

Wieczorem ustalamy plan na ostatnie dni podróży: Ola, Iwona i Krzysiek zostają jeszcze dzień w Kazbegi, by zażyć przyjemności jazdy konnej w terenie, a Monika, Łukasz i ja jedziemy relaksować się w winem płynącej Kachetii.

No comments:

Post a Comment