Saturday, September 17, 2011

29 sierpnia, Mestia - lodowiec Chalaadi

Górskie powietrze zapobiega kacowi, wstaliśmy więc o poranku bez bólu głowy, pomimo wydarzeń poprzedniego wieczora. Przygotowaliśmy się psychicznie na męczącą wyprawę - do czoła lodowca Chalaadi czekały nas z Mestii cztery godziny marszu. Szczęśliwie szybko udało się nam złapać okazję i zapakowani w szóstkę na tył UAZ-a wyjechaliśmy poza miasteczko, unikając uciążliwej wędrówki raz w pyle, raz w błocie, w towarzystwie licznych ciężarówek (Mestia, jak już wspominałam, to miasto w budowie).

Mestia - miasto w budowie (główna ulica)

Droga przez długi czas prowadziła prawie płasko, a jedyną niedogodnością było prażące słońce. Zbieraliśmy trochę malin, niewielkich, ale słodkich. Czasem wyminął nas jakiś jeep, którym jechali turyści nieco bardziej leniwi niż my. Wędrowaliśmy wzdłuż strumienia, którego mętne i wzburzone wody sygnalizowały bliskość lodowca. Wreszcie naszym oczom ukazał się linowy most przerzucony przez rzekę - tu kończyła się jezdna droga. Przeszliśmy przez chybotliwy most, mając nadzieję, że stalowe przerdzewiałe liny nie puszczą pod naszym ciężarem. 

Przeprawa przez rzekę

Tu musieliśmy zameldować się u pograniczników, którzy wypisali nam glejt pozwalający się na poruszanie terenem przygranicznym i ruszyliśmy leśną ścieżką pod górę. Po około pół godzinie wyszliśmy do szerokiej kamienistej doliny, gdzie dawniej zapewne przechodził jęzor lodowca. Z trudem przedzieraliśmy się przez kamienistą morenę, by po chwili dotrzeć do lodowego czoła, spod którego szerokim strumieniem wypływała topniejąca woda. 

Lodowiec w pełnej krasie...

Sam lód był bardzo brudny, przysypany odłamkami skalnymi, które co i rusz obsuwały się z łoskotem w dół. Czysty, błękitnawy lód było widać tylko wysoko w górze i w wytopionej jaskini pod jęzorem lodowca. Zeszliśmy nieco niżej w dolinę, odsapnęliśmy chwilę, mocząc nogi w lodowatej wodzie i ruszyliśmy w drogę powrotną.

...i grozie

Postanowiliśmy i w tę stronę łapać stopa, by uniknąć kurzu i błota. Monika i ja jako pierwsze zapakowałyśmy się do szoferki olbrzymiego Kamaza, gdzie siedziała już jedna kanadyjska autostopowiczka. Kierowca - młody, przystojny Gruzin o imieniu Soso - wyraźnie smalił do niej cholewki. Umizgi miały trudny przebieg, bo nasza towarzyszka mówiła tylko po angielsku i francusku, a Soso - po gruzińsku i rosyjsku. Siłą rzeczy Monika i ja zostaliśmy zaprzęgnięte do tłumaczenia. Miałyśmy chwilę zwątpienia, gdy ciężarówka skręciła z głównej drogi, szybko okazało się jednak, że musimy wypełnić wywrotkę kruszywem z koryta rzeki. Soso rozpaczliwie usiłował przekonać nas, byśmy towarzyszyły mu do kolejnej wioski, która była celem jego podróży, my jednak - niewzruszone - wysiadłyśmy w centrum Mestii, zabierając ze sobą jego Kanadyjkę. Po niedługim czasie dotarła do nas reszta grupy i wspólnie zadecydowaliśmy, by zostać jeszcze jeden dzień w Swanecji. Zachęceni przez pana z informacji turystycznej i ośmieleni stosunkową łatwością trasy pod Chalaadi, postanowiliśmy zdobyć jeszcze jeden lodowiec, schodzący spod szczytu Uszby. W domu wytłumaczyliśmy Ece jaki jest nasz plan i poprosiliśmy o zorganizowanie kierowcy (pod lodowiec Uszba podchodzi się z innej wioski).

No comments:

Post a Comment