Cytując Forresta Gumpa, można by powiedzieć, że podróżowanie po Gruzji jest jak pudełko czekoladek - nigdy nie wiadomo, co się trafi. Był już milczący Swan, biznesmen Wasilij i niejeden szalony kierowca marszrutki. W drodze z Kazbegi do Tbilisi trafił się nam SuperDrive. Jechaliśmy z siostrzeńcem Nino i z jego matką, mieszkającą w Tbilisi. Nazywaliśmy ją Szefową, bo to ona, a nie Nino, prowadziła z nami negocjacje, doradzała gdzie iść, załatwiała konie dla Olki, Iwony i Krzyśka i wreszcie to ona polewała czaczę i ją z nami piła.
To właśnie Szefowa zaproponowała nam wspólny powrót do Tbilisi ("kak taksa, ale w cenie marszrutki"). Syn z początku prowadził spokojnie, ale potem się rozochocił: przyśpieszał na dziurach, ścinał zakręty i wyprzedzał marszrutki i ciężarówki. Po którymś kolejnym naszym pisku zakrzyknął "I am SuperDrive" (czyli w wolnym tłumaczeniu: jestem Super Jazdą)! To zdarzenie przełamało lody i rozwiązało język milczącemu do tej pory kierowcy. Dowiedzieliśmy się, że jest strażnikiem granicznym oraz poznaliśmy jego poglądy na politykę zagraniczną (Poland good, Russia no good, Europa good, America - o dziwo - no good). Tę czarno-białą wizję świata podziela wielu Gruzinów, którzy sądzą, że wielkie mocarstwa prowadzą między sobą grę, w której ich kraj jest tylko pionkiem. W 2008 roku prezydent Saakaszwili próbował rozegrać własną partię (przy niemałym udziale świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego), ale wszyscy pamiętamy jak skończył się wtedy ten bunt pionków.
Ale odejdźmy od wielkiej polityki i wróćmy do przejażdżki Gruzińską Drogą Wojenną i naszego Super-Kierowcy. Ciekawostką było tankowanie: dyskutowaliśmy o tym jak to paliwo jest drogie w Gruzji (oczywiście z winy Rosji) - cena porównywalna do naszej, przy znacznie niższych średnich dochodach. No i przy okazji dyskusji zjechaliśmy na przydrożną stację benzynową: budkę z wyłożonymi przed nią w stosik butelkami PET... Przypomniało mi się wczesne dzieciństwo, kiedy to tata tankował naszego malucha benzyną zasysaną przez gumową rurkę.
Stacja benzynowa niedaleko Kazbegi - nasz SuperDrive negocjuje stawkę
|
W miarę szybko dotarliśmy do Tbilisi, gdzie przesiedliśmy się do marszrutki i po kilku godzinach byliśmy już w Sighnaghi w samym sercu Kachetii - winnego regionu Gruzji. Na dworcu czekał już na nas jeden z braci Zandaraszwili, u których mieliśmy nocować (miejsce polecone przez Irinę i sprawdzonę przez Paulinę z Piotrkiem). Rozgościliśmy się w ich domu i odsapnęliśmy chwilę po trudach podróży, siedząc chwilę na werandzie ze wspaniałym widokiem. Miasteczko leży na północnych zboczach Gór Gomborskich, u jego stóp rozciąga się Równina Alazańska, a po jej drugiej stronie majaczy w dali Pasmo Główne Wielkiego Kaukazu.
Równina Alazańska widziana z murów Sighnaghi (to prawie jak z werandy Zandaraszwilich) |
Po małej przekąsce (fantastyczna fasolka i - tradycyjnie już - sałatka z pomidorów) wyszliśmy się przejść po miasteczku. W 2008 roku rząd przeznaczył dużą sumę pieniędzy dla samorządu i mieszkańców na remont kościołów, kamienic i prywatnych domów. Warunkiem było zachowanie oryginalnego charakteru - kolorowych drewnianych balkonów, wąskich brukowanych uliczek i cienistych placów. Widać, że przydałoby się dokończyć jeszcze to i owo, ale Sighnaghi już teraz jest urokliwym zadbanym miasteczkiem, przywodzącym na myśl raczej słoneczną Toskanię, niż groźny Kaukaz.
Urokliwe uliczki Sighnaghi przywodzą na myśl Włochy |
Pospacerowaliśmy trochę po mieście, obeszliśmy stare mury miejskie, zwiedziliśmy miejscową cerkiewkę. Nie omieszkaliśmy też skosztować miejscowego wina o intensywnym smaku i pięknej bursztynowej barwie. Proces dojrzewania wina jest tu unikalny - już po fermentacji jest ono przelewane do wielkich glinianych stągwi, które są zakopane w ziemi. To właśnie w nich wino nabiera charakterystycznego smaku i koloru.
Gaumardżos! Toast wzniesiony przepysznym Rkatsiteli |
Wieczorem uzgodniliśmy z gospodarzami program na następny dzień (wycieczkę po Kachetii), zjedliśmy pyszną kolację i posiedzieliśmy na werandzie przy winie (to domowej roboty ma jeszcze ostrzejszy smak, niż butelkowane).
Kolejny dzień obfitował w atrakcje. Gospodarz zapakował naszą trójkę (Monika, Łukasz i ja) oraz dwóch Izraelczyków do swojego kombi (z prostego rachunku wynika, że ktoś musiał jechać w bagażniku) i ruszyliśmy na zwiedzanie regionu. Odwiedziliśmy prywatne muzeum etnograficzne (gdzie czekał na nas poczęstunek winem i czaczą), kilka starych cerkiewek (niektóre bardzo stare) oraz dwie fabryki wina. Nie obyło się też bez degustacji i (prawie) hurtowych zakupów.
Smaczne winogrona i jeszcze smaczniejsze wino |
Po powrocie zastaliśmy w Signaghi resztę ekipy, która po jeździeckich przygodach w Kazbegi również postanowiła wypocząć w Kachetii.